Rozdział pierwszy – zaczynamy.
Stoję na słońcu. Gra muzyka, wokół kolorowo poubierani ludzie niespokojnie drepczą w miejscu.
Obok mnie Mateusz (zwany Matysem) i Konrad (zwany Rekinem) prężą się jak konie przed wyścigiem. Obaj tworzą team „Harde Dranie”.
Jeśli ukończę ten bieg z założoną liczbą pętli – dołączę do grona Hardych. Jest o co walczyć.
Wszyscy dookoła się uśmiechają, unosi się aura euforii. Jest mi ciepło, trochę za ciepło, ale na górze mają być ciężkie, arktyczne warunki.
Rozdział drugi – pętla pierwsza
Przegrzewam się. Bogowie, jak ja się przegrzewam. Piec martenowski, plaża na Hawajach to nic w porównaniu z moją temperaturą ciała.
Zdejmuję czapkę, rękawiczki. Chcę zdjąć z siebie skórę. Jest 0 stopni. TYLKO.
Matys woła "Klaudia, jesteś?" co jakieś 2 km, potem cichnie, bo zostaję w tyle. Nienawidzę tej góry, tego podejścia. Stromo jest, ślisko,
bardzo ślisko. Mnóstwo ludzi. Po co mi to było? Tętno - milion, a na dole smog, więc niewiele widoków.
Z pierwszej pętli zapamiętam tylko jeden widok, z ostatniego podejścia pod Skrzyczne: w tle masyw ośnieżonych szczytów Beskidu Śląskiego,
wokół powalone drzewa i rzadkie krzaki jodeł. Po zboczu wije się cienka nitka trasy, a po niej jak koraliki na sznurku śmigają kolorowe
sylwetki biegaczy. Śmigają, bo trasa jest oblodzona, o czym dowiem się za chwilę, podczas zbiegu. Dowiem się też, że nie umiem zbiegać.
Fot. Jacek Deneka - Ultra Lovers
Wywrotek: 0
Czas: 2:30
Przerwa: 1 h
Dystans: 14 km (wg zegarka Polar – 15 km)
Przewyższenie: 740m
Rozdział trzeci – druga pętla
Wychodzę z bazy, czując się jak truposz. Nic mnie nie boli, tylko stopy mam zmoknięte. Telepie mną zimno, a po 1 km znowu się gotuję.
Podejście to powtórka z pierwszej pętli: źle, stromo, ślisko, jacyś ludzie za mną idą, idźcie wszyscy w ...
Jedyna zmiana to żelki, które międlę w ustach, ryzykując zadławienie. Utrzymuję poziom wkur..u i syropu glukozowo-fruktozowego we krwi.
Zjadłam w bazie makaron, ale mocy dalej nie ma. Brakuje mi tlenu, liczę kroki. Zapada zmrok, czołówka na głowę.
Z grani widać dopiero, jak duży dystans się pokonało – znowu małe kruszynki ludzików w kolorowych ubraniach zsuwają się w dół.
Na górze mechanicznie obchodzę krzesło, ustawione na środku drewnianego podestu. Trzeba je obejść, żeby zczytano chip. Tu powstało moje ulubione zdjęcie z Zamieci, gdy Rekin nie wiedział, że go fotografują. Taki z niego Hardy Drań.
Mnie hardości zaczyna brakować, ale nie zatrzymuję się nawet na chwilę, napieram. Z góry schodzę, truchtam, lecę, toczę się. Czwórki palą. Na oblodzonym zbiegu oszukuję, udając bobslej. Zjeżdżam na pupie odpychając się kijkami. Utworzona przeze mnie rynna pogłębia się zresztą z każdym okrążeniem, bo inni też wpadają na ten innowacyjny pomysł. Liczba podartych przez uczestników elementów garderoby na tym biegu jest wręcz nieprzyzwoita.
Myślę tylko o tym, że po tej pętli kończę.
Na dole przebieram się w ciepłe, suche rzeczy. Jem, jakbym była na weselu – zupa, makaron, herbata pół na pół z daktylami i cukrem.
Rozmawiam z Bratem i znajomymi przy ognisku, pijąc sok pomarańczowy i susząc buty.
Ja skończyłam już bieg, nogi mnie bolą, nie chce mi się już. To nie ten dzień. Ale jeszcze poczekam, może rano jeszcze jedna pętla. Może.
Wyrotek: 0
Przerwa: 3 h
Dystans: 28 km
Przewyższenie: 1480 m
Rozdział czwarty – trzecia pętla
Jest środek nocy. Leżę już godzinę w bazie, na stercie naszych przemoczonych rzeczy. Atmosferę zapoconych skarpet i suszonych butów
można kroić nożem, ale przynajmniej jest ciepło. Leżę i walczę. Nie widać po mnie, ale walczę ze sobą jak nigdy. Iść? Nie iść?
Ludzie dookoła mówią, że bez raków na górze można się zabić.
Chłopaki wracają, wychodzą, wracają. Za drugim razem wychodzę z nimi.
Idzie się świetnie. Zaczyna wiać. Dla mnie zaczyna się Zamieć.
Nie ma już smogu, w dole błyszczą światła. Brak snu daje o sobie znać, bo szum drzew brzmi jak huczenie sowy, ktoś za mną biegnie,
a jak odwracam się – pusto. Jest ciemno, a wieża na Skrzycznem emituje dziwną, czerwoną poświatę. Jest pięknie.
Na górze siedzimy w schronisku 15 min. Panuje przyjemny półmrok, jest ciepło, Rekin przysypia. Na twarzach chłopaków jest takie zacięcie,
że aż mi głupio, że ja dopiero na trzeciej pętli (oni już na piątej). Po wyjściu ze schroniska momentalnie się wychładzamy, zbieg wygląda
jak odwrót pokonanych wojsk z pola walki. Matys wyzywa trasę od dziwek.
W dół lodowa rynna, trochę biegu, trochę szorowania pośladkami po lodzie. Na dole makaron z rosołem, dużo pieprzu, za dużo. Żeby złagodzić smak,
zagryzam rosół daktylami i ciastkami. Jest mi zimno, bardzo. Ale nie mam najmniejszej wątpliwości, że zrobię jeszcze czwarte okrążenie,
co 10 h temu było dla mnie niewyobrażalne.
Czas: 4 h
Przerwa: 1 h
Wywrotek: 2
Dystans: 42 km
Przewyższenie: 2220 m
Rozdział piąty – 4 pętla. I koniec. I szczęście.
Zaczyna wiać, naprawdę wiać. Na grani pędzę przez mój ulubiony odcinek – wiatr mną miota, szamocze jodłami, zwiewa mnie z wąskiej
ścieżki, jest pięknie. Widoki niesamowite. Słońce wstało, czuję się zmęczona i pełna energii jednocześnie.
Czuję, że mogłabym spokojnie zrobić jeszcze jedną, dwie pętle. Dajcie mi tylko kilka godzin więcej! Schronisko – 10 min. Gdy wychodzimy, odmarzają mi palce, a wicher wyrywa mi kijki z rąk. Zbiegamy jak wariaci, byle dostać się do linii lasu. Z powrotem – zjazd rynną tak głęboką, że kaleczę łokcie.
Fot. Jacek Deneka - Ultra Lovers
Bolą łydki i stopy, trochę czuć napięcie w plecach. Naciągnęłam lekko prawy naramienny. Jestem bardzo, bardzo szczęśliwa. I jestem Hardym Draniem.
Czas: 3:30 h
Przerwa: x
Dystans: 58 km
Przewyższenie: 2960 m
Podsumowanie:
1. Moje przemyślenia sprzętowe:
- raki: koniecznie. W 2018 warunki były bardzo przyjemne, dało się przeżyć bez raków. Jeśli temperatura spadnie bardziej, trzeba zainwestować. Albo być dobrym w tańcu na lodzie,
- zapasowa para butów (lub dwie. Lub trzy. Lub więcej) – nie ma co liczyć na to, że buty wyschną, gdy wyjdziesz na kolejne okrążenie. Nie ma co liczyć na to, że będziesz miał/miała suche stopy,
- skarpetki (i staniki) w ilościach hurtowych, dużo ciepłych ubrań na zmianę,
- kijki: jeśli umiesz używać, bardzo się przydadzą.
2. Moje przemyślenia na temat jedzenia:
- jedz w trakcie trasy, zjedz duże śniadanie przed biegiem (ja tą część zawaliłam i dlatego pierwsza połowa była koszmarna). Dużo jedz i jeszcze więcej pij. Picie soku pomidorowego, soków w ogóle – petarda,
- miej różne smaki ze sobą, słodkie, słone, tłuste. Baza jest bardzo dobrze wyposażona, ale zawsze warto mieć coś swojego. Gdy 24 h ciągniesz na żelach i słodkim, masz fantazje erotyczno-gastronomiczne z kabanosami w roli głównej.
3. Moje przemyślenia na temat strategii:
- jeśli jesteś narwany, to nie daj się poganiać. Po prostu. Powoli, a spokojnie - to najlepsze podejście. Monitoruj tętno, odczucia, zacznij na 50%. Jeśli po 12 h dalej czujesz się super – przyspiesz,
- patrz na zegarek na przerwach! Nie rozsiadaj się nad rosołem, tak jak ja. Ustaw budzik i wyjdź z bazy punktualnie. Nie myśl i nie analizuj za dużo w bazie – będziesz miał na to sporo czasu na trasie :P
- nie sugeruj się za mocno tym, co mówią ludzie. O 3 w nocy uwierzyłabym nawet w to, że kosmici porywają biegaczy ze Skrzycznego. Zasugerowałam się straszeniem, że warunki są ciężkie, podczas gdy było całkiem ok. Nastawienie czyni cuda,
- rozkoszuj się widokami :) - trasa nigdy nie jest taka sama. To w końcu 24 h.
4. Moje przemyślenia na temat przygotowania:
- w treningu zdecydowanie przyda się dużo podchodzenia i wycieczek biegowych w górach,
- marsze, co najmniej 10-godzinne,
- nauka prawidłowej techniki zbiegów (i upadków..),
- kontrola masy ciała, im lżej tym lżej!
A ZA ROK 6 PĘTLI.